Rozmowa

“Nie chciałam, żeby rak zakończył moją karierę”. Niewiarygodna siła Patrycji Bereznowskiej

Kiedy większość ludzi walczy o przetrwanie, ona biła rekordy. Zrobiła to w czasie chemioterapii. Jej życie, to scenariusz na świetny film motywacyjny. 

Patrycja, jak to jest, gdy masz poczucie, że jesteś niezniszczalna, a dowiadujesz się, że w Twoim ciele rozwija się choroba?

Pierwszy guz odkryłam pod prysznicem, przez przypadek, na początku marca, tuż po powrocie z Tajwanu, gdzie aż o 24 km pobiłam własny rekord w biegu 48-godzinnym. To było zaskoczenie, bo nie spodziewałam się takiej formy na początku sezonu. Wydawało się, że to będzie znakomity rok. Pierwszą diagnozę, że jest to nowotwór złośliwy, potrójnie ujemny, czyli jeden z najcięższych, usłyszałam dwa tygodnie później. Jeszcze nie wiedziałam, że to nie koniec, że wkrótce badanie PET odkryje drugi guz w tej samej piersi, zupełnie innej natury. To była abstrakcja, bo czułam się świetnie. Chemia kojarzyła mi się z ekstremalnym wycieńczeniem organizmu, niekończącymi się wymiotami i wychudzeniem. Z tym, że stajesz się cieniem samego siebie. Nie w ten sposób chciałam się pożegnać z karierą. To ja bym chciała dyktować warunki. 

Co było najtrudniejsze w takiej sytuacji?

Najpierw czekanie na diagnozę i ustalenie terminu leczenia, potem na chemię oraz operację. Jestem zadaniowcem, a podczas leczenia nie miałam na nic wpływu. To były trzy miesiące pytań bez odpowiedzi albo z takimi, które nie dawały pełnego obrazu i rodziły kolejne pytania. Jako sportowiec oraz człowiek, który zawsze bierze sprawy we własne ręce, czułam się z tym okropnie. Nie wiedziałam, czy po leczeniu będę w stanie wrócić na szczyt ani czy będzie jeszcze jakieś “po leczeniu”.

Więc pojawiały się myśli o najgorszym?

Nie jestem typem panikary i w bieganiu nigdy nie istniała dla mnie opcja, żeby się poddać, ale na początku dopadło mnie załamanie. Pomyślałam o Julianie, moim kocie, że przecież jestem jego jedyną opiekunką i zostanie sam. Do tego zostawię rodzinę oraz wielu przyjaciół. Te myśli były trochę jak za szybą, jakby dotyczyły kogoś innego. Trudno mi było poczuć emocje, jakbym nie potrafiła ich do siebie dopuścić. O leczeniu nowotworów wiedziałam niewiele. Nigdy nie ma się wiedzy, jak będziesz się je znosić. Idąc na pierwszą chemię, dostaje się pięć stron informacji o skutkach ubocznych i jest tam niemal wszystko. Można mieć biegunkę i zatwardzenie, nadmierny apetyt oraz brak apetytu, chudnąć albo tyć. Czyta się te informacje i człowiek głupieje. Nie wiadomo, co będzie akurat mnie dotyczyło. Było dużo niepewności, a ja byłam z tym na początku sama, bo nie chciałam mówić bliskim, dopóki sama nie wiedziałam, na czym stoję. Nie chciałam, żeby to wyglądało tak, że mam raka, ale nie wiem, co dalej.

W końcu Patrycja Bereznowska zawsze musi mieć plan, ale tym razem to było niemożliwe.

Starałam się skupić na tym, na co miałam wpływ, czyli na podejściu do choroby i ogarnianiu głowy.

Mimo choroby nie zawiesiłaś startów i treningów. Nawet ustanowiłaś rekord Europy w biegu 24-godzinnym.

Czułam się dobrze, a codzienne treningi, planowanie i analizy mi pomagały. Pomocne okazały się również same starty. Były one bastionem normalnego życia. Chemię miałam zacząć brać z początkiem czerwca, a na początku maja były MŚ w biegu 24-godzinnym w Pabianicach, gdzie startowałam przez wszystkie lata dotychczasowej kariery. Wiedziałam, że rekord Europy jest w zasięgu, ale pomyślałam, że to może być ostatnia okazja, żeby sięgnąć po Rekord Świata. Nie czułam się do końca na siłach, ale w obliczu takiej sytuacji, gdzie nie ma się nic do stracenia, to często się ryzykuje. Więc zmieniłam tempa treningowe, żeby każda komórka mojego ciała miała szansę się ich nauczyć. Niemal do końca nie byłam pewna, czy będę mogła wystartować, bo nie znałam jeszcze terminu rozpoczęcia leczenia. Mimo wszystko udało się, stanęłam na starcie. 

Finalnie dobiegłaś do mety i to na ślepo.

Tak. Przy dużym wysiłku, gdy ciało jest wypełnione produktami przemiany materii, a do tego nosi się szkła kontaktowe, może dojść do obrzęku rogówki. Zaczyna się ślepnąć. Na początku wszystko wyglądało jakby za mleczną szybą, potem świat zniknął w białej mgle. Przez ostatnie godziny nie widziałam już nic. Ludzie mi krzyczeli: w prawo! W lewo! Uważaj! Nauczyłam się na pamięć, gdzie trzeba podnosić nogi wysoko, bo są maty. Krzyczałam do ludzi: lewa wolna! Lewa wolna! Nie byłam w stanie celować ręką w jedzenie, które podawał mi serwis.

Nie miałaś takich myśli, że to za dużo dla organizmu? 

Miałam już kiedyś taką sytuację, na biegu kwalifikacyjnym do Badwater. Wiedziałam, że trwale nie oślepnę, bo to odwracalna sytuacja. Rzeczywiście, już podczas dekoracji widziałam znacznie lepiej. Poza tym czułam się dobrze. Po biegu nawet nie miałam zakwasów.  

No tak, czułaś, że nie masz nic do stracenia.

Przynajmniej spróbowałam. Na mecie płakaliśmy wszyscy jak bobry, ale ja myślałam tylko o jednym. 

Nie pobiłaś rekordu świata?

To nie bez znaczenia, że nie pobiłam tego rekordu świata teraz, bo ktoś z góry chce mi pokazać, że jestem w stanie to zrobić, ale jeszcze nie teraz. Poczułam, jakbym dostała czas. W tamtym momencie to było dla mnie  ważne. Siły Wszechświata powiedziały: Masz jeszcze coś do zrobienia. Ten rekord na ciebie czeka. Jesteś w stanie go zrobić. To najbardziej mnie wzruszyło. Nie zamknęłam tego rozdziału. Trzeba będzie wrócić. To się stało silną motywacją w trakcie choroby. W gorszych momentach nadal zadaję sobie pytanie czy w moim wieku i po tak ciężkim leczeniu będę w stanie wrócić do formy. Takie zawody jak Ultra Szakal, gdzie ścigałam się z 11 lat młodszą dziewczyną w pełni sił i ją pokonałam, uświadamiały mi, że jeżeli ja na “chemii” jestem w stanie się ścigać ze zdrowymi ludźmi, to jak skończę “chemię”, to będę mogła wszystko.

Warto zauważyć, że to nie był Twój ostatni wyczyn.

Przed rozpoczęciem leczenia zrobiłam jeszcze między innymi FKT Głównego Szlaku Świętokrzyskiego i Krwiobieg 100 km. Wypakowałam te dwadzieścia dni do początku leczenia po brzegi, myśląc, że chemia zabierze mi wszystko. Okazało się, że podczas leczenia da się startować. Początek był taki, że zrobiłam niemalże życiówkę na 10 km. Schudłam, bo miałam dużo badań na czczo, czasami dzień po dniu, więc obkurczył mi się żołądek. Zaczęłam mniej jeść, ale nie straciłam formy. Miałam taką energię biegową, że szok. Po pierwszej chemii wystartowałam w Legionowskiej Dyszce. Ustawiłam się z tyłu, myślę: zacznę spokojnie, po 4:30. Ale już na pierwszym kilometrze nogi niosły mnie po 4:20, a potem 4:10 min/km. Na koniec schodziłam poniżej 4. Finalnie pobiegłam całość po 4:01, wyprzedzając na ostatnich 100 metrach dziewczynę którą goniłam. Wygrałam też kilka biegów ultra w międzyczasie. Takich na dystansach około 50 km. Każdy tydzień wyglądał inaczej. Z czasem siły opadły ze względu na anemię. Można chcieć i mieć dobrze wyćwiczone mięśnie, ale i tak jak brak jest tlenu, nie da się pocisnąć. 

Ludzie zastanawiali się – co ty wyprawiasz?

Wiem, że większość ludzi by się tego nie podjęła. Czasem słyszę, jak mówią, że wycieńczam organizm. Ja tak na to nie patrzę. Okazało się, że leczenie nie jest takie straszne. Ja je dobrze znoszę i lekarze mówią, że tak jest, bo przez wiele lat dbałam bardzo o siebie. Byłam w życiowej formie, miałam z czego “schodzić”. Choć przyznam, że miałam parę takich treningów, że zastanawiałam się, jak ja wrócę do domu. Co do startów, każde zawody smakowały wybornie. Myślałam sobie, że nic nie muszę, robię to, bo chcę, jak wyjdzie – super, nie wyjdzie – nie szkodzi. Choć okazało się, że mimo wszystko, nawet wtedy, nie umiałam odpuścić rywalizacji. Zawsze ścigałam się do końca.

Jak wyglądało Twoje bieganie w chorobie?

Robiłam jedną trzecią, czasem połowę objętości, ale mimo wszystko wychodziłam, nie odpuszczam. Po pierwszej czerwonej chemii, wyszłam na trening i na trzecim kilometrze, naprawdę się zastanawiałam, czy dam radę dobiec do domu. Skończyłam na sześciu, a tempo było powyżej 7 min/km. I to tempo w żadnym razie nie dawało mi poczucia lekkości. Walczyłam o to, żeby biec, a nie przejść do marszu. Wychodziło po 7-8 min./km? Nie ważne. Istotne, że każdy dzień, podczas którego udawało mi się zrobić trening, skracał mój czas powrotu do formy po zakończeniu leczenia. Tak sobie ułożyłam w głowie. Myślałam, że czym dłużej utrzymam aktywność do operacji, tym szybciej wrócę do formy. Więc nawet jak się gorzej czułam, jak mi się nie chciało, to mówiłam sobie: Zabierasz sobie jeden dzień z wracania do ścigania się. To mnie motywowało. Każdego dnia, gdy mogłam realnie wyjść na trening – wychodziłam i biegałam. Czasem na pierwszym kilometrze czułam się gorzej niż na 300 km na zawodach, bo wtedy nadal mogłam biec porządnym tempem, a teraz… jest, jak jest. Garmin Connect twierdzi, że cały czas miałam roztrenowanie, nawet jak wracałam do domu na ostatnich nogach. Teraz jestem już po operacji i nieśmiało myślę o przyszłości. 

Jak wyglądało samo leczenie?

Z początku co tydzień przez 12 tygodni miałam białą chemię, a dopiero potem co trzy tygodnie czerwoną. Po 4 albo 6 tygodniach białej chemii guz trójujemny praktycznie zniknął, już nie dało się go wyczuć, a drugi hormonozależny tylko się lekko zmniejszył. Choć to leczenie nie było celowane pod niego. Zresztą jego obecność została wykryta już po rozpoczęciu chemioterapii i przez chwilę znowu nie było pewności, czy nie trzeba będzie zmienić planu. Bo na oba te guzy stosuje się inne leki. Miałam też immunoterapię. Ona działa na każdy rodzaj nowotworu, bo pobudza układ odpornościowy, który walczy ze wszystkim, co napotka. Zresztą… walczy albo nie walczy, bo to też nigdy nie wiadomo. U części osób takie leczenie działa, u innych nie daje efektów. Wiadomo, że zadziałało, jeśli nie pojawią się przerzuty przez kolejne lata. Przez cały okres leczenia miałam jedno USG kontrolne, jeden raz zrobiono mi PET i tomografię, żeby określić, z jakiego punktu wychodzimy. U mojej pani doktor byłam co tydzień. Operację miałam dopiero 15 listopada. To też było trudne. Mówią ci, że to guz, który daje przerzuty, a ty chodzisz z taką bombą i zastanawiasz się, czy gdzieś indziej się właśnie nie umiejscawia. Nie można go wyciąć na początku, bo trzeba sprawdzić, na jakie leki reaguje, a na jakie nie, żeby w razie czego wiedzieć, czym go traktować w przyszłości. Gdyby były przerzuty, wiemy, że można powtórzyć to leczenie. Trochę to oczywiście budzi niepokój. Nie jest łatwo się z tym pogodzić.

Na podstawie tych doświadczeń z chorobą co zmieniło się w Twoim podejściu do życia?

Kiedyś słuchałam podcastu z chłopakiem, który przeszedł siedem operacji wycięcia guzów, stracił płuco i nadal biega. Powiedział, że większość ludzi zaczyna żyć i spełniać marzenia, dopiero jak usłyszą wyrok nowotwór złośliwy. Pomyślałam, że miałam takie postanowienie wiele lat wcześniej. Nie warto czekać na jakieś otrzeźwienie, gdy usłyszy się, że został ci rok życia. Trzeba żyć na maksa każdego dnia! Nie mam takiego poczucia, że muszę jeszcze ileś rzeczy zrobić, bo już dużo osiągnęłam. Co nie oznacza, że chcę się z tym fajnym życiem żegnać ani żyć na pół gwizdka. 

Choroba zrobiła na coś miejsce? 

Pierwszy raz wystartowałam w triathlonie, bo mój sponsor Garmin poprosił mnie o poprowadzenie strefy regeneracji, zrobienie ćwiczeń dla triathlonistów w Serocku. Trzy dni przed startem myślę, że sprawdzę godzinę startu… ⅛ Ironmana była o takiej porze, że mogłam wystartować i zdążyć na warsztaty. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio pływałam. Rower wymagał serwisowania, bo też dawno go nie używałam. Wywróciłam się po dziesięciu metrach, bo zapomniałam, jak to jest z pedałami SPD. Poobijałam się, ale wystartowałam i bardzo mi się podobało! Nie zrobiłabym tego w sezonie, bo obawiałabym się, że złapię jakąś kontuzję. Nie miałam też czasu, żeby trenować, a tu mogłam to zrobić dla zabawy. Serwisowałam też Monikę, moją dobrą koleżankę w Lądku-Zdroju, w jej pierwszej setce. Pobiegłam FKT z przyjaciółmi w Kampinosie. 

Czy ta sytuacja otworzyła Ci oczy na pewne aspekty? 

Dała mi dużo większą świadomość tego, co się działo i dzieje w moich emocjach. Zaczęłam się zastanawiać, jak moje wcześniejsze życie mogło wpływać na to, że zachorowałam. Zwłaszcza w tej emocjonalnej sferze. Miałam trudne przejścia w dzieciństwie. Rozwód rodziców, śmierć mamy, wiele lat trudnego małżeństwa. Zaczęłam przyglądać się swojemu życiu. Robić bilans, oczyścić to, co się kiedyś wydarzyło, poukładać. Mama Karoliny, mojej przyjaciółki i najbliższej serwisantki, powiedziała, żebym wypowiedziała głośno, a nawet wykrzyczała niektóre rzeczy, które przez całe lata tkwiły we mnie jak zadra. Pomyślałam, że to będzie proste, bo mam to już za sobą. Poszłam pobiegać. Mam tu w Wieliszewie taką ścieżkę wałem, piękny widok na rzekę. Las, drzewa, most w oddali. Idealne miejsce, żeby to z siebie wyrzucić. Jak próbowałam, wszystko utykało mi w gardle. Dopiero jak dobiegłam na drugą stronę, na wysoki brzeg, zatrzymałam się, usiadłam na korzeniu. To, co miałam z siebie wykrzyczeć, udało mi się tylko cicho powiedzieć. Ja naprawdę potrafię krzyknąć. W tym przypadku się okazało, że są rzeczy, które tak głęboko we mnie tkwią, że nie umiem się ich w ten sposób pozbyć. Dało mi to do myślenia. Trzeba być szczerym w stosunku do siebie i rzeczywiście te emocje przepracować. Jestem w trakcie tego procesu, bo to trudne, ale warto się tym zająć oraz dać sobie szansę na wyleczenie.

Bogata o te trudne doświadczenia, co byś poradziła innym kobietom? 

Przede wszystkim żeby nie zaniedbywały badań kontrolnych i badały się same. Nikt tak dobrze nie zna naszego ciała, jak my.

Najważniejsze to nie bać się tego diagnozować, bo ta wczesna diagnoza może naprawdę wiele zmienić. Przy obecnym stanie medycyny wykrycie we wczesnej fazie nawet tych najgorzej rokujących nowotworów może doprowadzić do pełnego wyzdrowienia.

Ważne jest to, aby nie odpuszczały, jeśli czują, że coś jest nie tak. Mnie za pierwszym razem lekarka pierwszego kontaktu nie chciała dać skierowania na badania, bo uznała, że to na pewno nic takiego. Dopiero ginekolog dała mi skierowanie i naciskała, żebym tego nie bagatelizowała. Warto wiedzieć, że akurat takie skierowanie może wystawić lekarz prywatny. Powiedziałabym im też, że jeśli w badaniach coś wyjdzie źle, to żeby jak najszybciej poszły do psychoonkologa, żeby nie były z tym same. Ja zbyt długo czekałam. Po tych wszystkich trudnych momentach w moim życiu – śmierci mamy czy rozwodzie, nie korzystałam z pomocy psychologa. To nie było modne, wydawało mi się, że nie potrzeba. Męczyłam się w tej niepewności sama, niepotrzebnie. Bo gdy trafiłam do psychoonkologa, poczułam ogromną ulgę. Mogłam sobie poukładać w głowie to, czym ta choroba może być i jak o niej myśleć. Jak przyjąć diagnozę. Warto też nauczyć się przyjmować pomoc, w szerszym kontekście. Wiele z nas kobiet, szczególnie sportowców, jest osobami niezależnymi, silnymi, takimi samosiami. Wiesz, co zauważyłam? Ta pomoc nie jest tylko dla nas, chorujących. Bliskim też jest to potrzebne. Gdy pozwolimy naszym przyjaciołom zrobić zakupy, posprzątać, zawieźć nas do szpitala, dajemy im moc sprawczą i poczucie, że są potrzebni oraz coś mogą zrobić. Zobaczyłam, jak wielu mam dobrych ludzi wokół siebie, którzy naprawdę się o mnie troszczą.

Rozmawiał: Przemysław Schenk
fot. materiały prywatne

  

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz również
Close
Back to top button
X